Dziś usłyszałem, że marzeń nie ma co odkładać… Marzenia to coś, czego nie ma i czego nie było, ale być może będzie. Nie są tak realne, jak ten stół. Są dokładnym zaprzeczeniem ideałów i mądrości tego świata. Należą bardziej do świata duchowego. Ale są też i częścią mnie.
W książce „Droga” Cormack Mc Carthy napisał: „Czym się różni to, czego nigdy nie będzie, od tego, czego nigdy nie było?”
Marzenia pomagają przekraczać próg nadziei i przezwyciężają pesymizm autora tego cytatu. Ale muszą one zawierać w sobie przekraczanie samego siebie. Inaczej nie różnią się od planowania, co zrobić dzisiaj na obiad albo jaki film obejrzeć. Dlatego nie zawsze się spełniają.
***
W tym roku parę moich marzeń stało się rzeczywistością. Niektóre z nich nie były nawet do końca uświadomione. Pojawiły się i zrealizowały niepostrzeżenie, jakby bez mojego udziału. Tak było z podróżą do Ziemi Świętej. Pomysł i jego realizacja były zupełnie nieprzemyślane, całkowicie spontaniczne. Co innego z przejściem szlaku Rota Vicentina. Zawsze marzyłem o zwiedzeniu południowej Portugalii, szczególnie jej części nadmorskiej. Myśl o chodzeniu po wulkanach Ekwadoru pojawiła się z kolei niejako przy okazji poznania oferty Backpackers Club, kiedy bliska osoba, wiedziona swoją niezwykłą intuicją, popartą znajomością moich pragnień i możliwości, skierowała moją aktywność na cele bardziej ambitne, niż do tej pory…
Podróż do Ziemi Świętej nie była smakowaniem klimatów, widoków i zapachów ziemi, po której chodził Bóg Człowiek. Była raczej wariackim kalejdoskopem zmieniających się codziennie obrazów związanych ze znanymi nazwami, przeplatanych podróżą autobusem, posiłkami i noclegami. Nie było czasu na kontemplację tych miejsc, zresztą wiele z nich w ogóle nie przypominało tego, co widziały oczy Jezusa. Jednak w dwóch miejscach poczułem wzruszenie: gdy wziąłem do ręki garść wypalonej, suchej ziemi w Betlejem i gdy pochyliłem się w Bazylice Grobu Pańskiego i ujrzałem na chwilę, jak małym i nędznym pyłkiem jestem, nie wobec Majestatu, bo nie zasłużyłem na ten obraz, ale wobec Jego dzieł, wszystkiego, co chwali Imię Pańskie swoim istnieniem, a co jest obecne w tajemniczy sposób w tym niewielkim pomieszczeniu…
Rota Vicentina dała więcej szans na podziwianie piękna tego świata. Widoki chwilami były tak cudowne, że dzisiaj, przeglądając zdjęcia z tej podróży, nie wierzę że to działo się naprawdę… Jest tam takie nagromadzenie dziwów natury, jakie wystarczyłoby do obdzielenia kraju średniej wielkości. Do tego głęboka cisza – tylko szum morza, najpiękniejsze chyba plaże na świecie, niewielu turystów, blisko stumetrowe klify, błękit oceanu, no i duuużo Drogi: w upale i przeszywającym chłodzie, w górę i w dół, w kopnym piachu i po skałach, plażami i w bród przez rzekę, która pojawia się raz na 12 godzin; po smaganej wiatrami równinie w pobliżu Cabo de Sao Vicente i po ulicach białych miasteczek… Stamtąd, z Lagos wypływali wielcy Nawigatorzy, którzy dziś spoczywają w Mosteiro de Jeronimos w marmurowych grobowcach i mają tam swój monumentalny pomnik… Kraina zawieszona w czasie, będąca częścią Oceanu, który zabrał wielu z nich. Dziś mówią o tym już tylko pieśni fado, ludzie zapomnieli, jak to było, pochłonięci robieniem pieniędzy. Może tylko czasem w ich oczach można zobaczyć ten mroczny odcień tęsknoty i daremnego oczekiwania ich przodków na tych, którzy powinni już byli dawno powrócić…
Ekwador miał dwa oblicza: jedno, związane z poznawaniem samego siebie, a konkretnie swoich fizycznych możliwości związanych z przebywaniem na dużej wysokości i drugie, związane z beztroskim żeglowanie m po archipelagu Galapagos. Sprawdzian fizyczny wypadł bardzo dobrze i natchnął mnie myślą o dalszym poznawaniu świata na wysokościach ponad 5000 m, gdzie czułem się doskonale, wręcz lekko i swobodnie, a przy tym jakieś 5 z hakiem km bliżej Boga… 🙂 Widoki z tej wysokości są ciekawe, większość świata jest położona dużo niżej i można sięgnąć wzrokiem dość daleko. Na przykład z Ilinizy widać świetnie ośnieżony do połowy stożek Chimborazo, położony w odległości około 100 km. Ten widok przyciąga mnie z nieodpartą siłą i bardzo chciałbym tam powrócić, aby na niego wejść. Niestety nie wystarczy, że wysokość nie robi na tobie wrażenia (oczywiście, w pewnych rozsądnych granicach). Łażenie po wysokich górach połączone jest z noclegami w przeraźliwie zimnych miejscach, a tego mój organizm baaardzo nie lubi…
Wyspy dały bardzo wiele spokoju i relaksu. Będąc zawieszonym pomiędzy ziemią (a raczej morzem) i niebem, obserwując przesuwające się czasem wysepki, przebywając wśród bogactwa tamtejszej fauny: żółwi, iguan, lwów morskich, fok i mnóstwa gatunków ptaków, pływając w niespodziewanie ciepłym oceanie, patrząc na radosne, odprężone twarze dokoła, wchłaniając wszystkimi zmysłami otaczający cię niezwykły świat, czujesz że jesteś jego częścią i że to jest twoje. Daje ci to niepowtarzalny spokój. I znowu chciałbyś tam być i już tęsknisz za nim… Bo ujrzałeś Stwórcę w Jego dziełach. I jeszcze bardziej tęsknisz za Nim…
Ten rok był zupełnie niezwykły. Spotkało mnie wiele łaski, a szczęście było tym większe, że mogłem je dzielić w dwóch podróżach z najdroższą osobą. Za to dziękuję Bogu, powierzam się Jego opiece i proszę pokornie, abym mógł nadal podążać za marzeniami na mojej Drodze…