Dzisiaj wpis bardzo nietypowy, bo mówić będą ludzie, a właściwie chwile, w których ich zapamiętałem.
Ludzie są solą ziemi, ludzie są solą Camino. To przyznaje praktycznie każdy, wierzący i niewierzący, idący w celu religijnym i w celu turystycznym. Bez spotkań i rozmów Camino nie byłoby sobą. I znowu tym, co sprawia że nie jest to tylko kolejna wycieczka, jest wspólny cel: Santiago de Compostela.
Ludzie, moi towarzysze wędrówki.
David. Legenda Camino Crimitivo. Najlepszy haspitalero, nie dający się porównać z nikim. To dzięki niemu wielu ludzi spojrzało na Camino inaczej.
Isabel… Na zawsze zapamiętam naszą rozmowę o życiu mistycznym w drodze do Bodenai. Ale i o innych sprawach dobrze się z tobą rozmawiało. Z początku sprawiałaś wrażenie osoby raczej skrytej i nieprzystępnej, ale jakoś dogadaliśmy się. Te twoje “bon”, “oui”, “tres bien”, które często było słychać, gdy byłaś w pobliżu, cudownie sprawiały, że plecak był jakoś lżejszy, a stopy mniej bolały. Do dziś pamiętam też, jak odcięłaś ze dwa metry twojego cennego plastra, a ja nie wiedziałem wtedy, że będzie on tak potrzebny.
Karina: na oko sztywna, poważna Niemka, burcząca czasem coś pod nosem, chodząca raczej swoimi drogami. Pomagaliśmy sobie parę razy naciągać pelerynę na plecak, aby nie przemókł, bo padało wtedy często i okazało się, że masz w sobie dużo ciepła, w specyficzny niemiecki sposób, ale to wystarczyło, aby powstała między nami więź i zawsze było o czym porozmawiać…
Frank… Solidny, dobrze wyposażony we wszystko, zawsze na miejscu, lubiany przez wszystkich Szwajcar. Miałeś jakieś problemy neurologiczne i mam nadzieję, że ćwiczenia, które ci pokazałem, przydały się. Czuło się w tobie od razu bratnią duszę…Wiem, że nawet teraz mógłbym do ciebie zadzwonić i rozmawialibyśmy jak gdyby nie było żadnej przerwy.
Elisabeta. Drobna, niewysoka Włoszka z Udine. Ogromne oczy, duży temperament, ale i dobra kondycja. Na początku sporo rozmawialiśmy, ale potem coś się nagle zmieniło, a ja do dziś nie wiem, co. I Elisabeta zaniemówiła… Była jedną z nielicznych osób na Camino, która okazywała mi wyraźną antypatię.
Emma i Cameron, para Nowozelandczyków. Ona, wysoka i ładna blondynka, była bardzo anglosaska w swoim zachowaniu: nienaganne maniery, uśmiech, nieco dystansu. Klasa. Cameron był nieco inny. Znać było na nim wiele lat, które spędził na wędrówkach po świecie. Wygląd również bardzo brytyjski: rudawy, niebieskie oczy, jasna cera. Jego przodkowie na pewno przyjechali gdzie z Surrey czy Essex, to było widać i słychać. Grał w rugby w zawodowej lidze w Hiszpanii i mówił nieco po hiszpańsku. Bardzo konkretnie wytłumaczył mi, jak radzić sobie z pęcherzem na stopie przy użyciu igły.
Francesco! Dwadzieścia pięć lat i ponad 190 cm wzrostu – młodość i żywioł. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy się u Davida, przyszedłeś dużo za wszystkimi i długo o czymś rozprawiałeś ze swoimi kolegami z Włoch. Ja zrozumiałem z tego niewiele, ale pamiętam, jak mówiłeś coś o “carozza”. Tak, kondycja nie była twoją mocną stroną. Gdy szliśmy przez Hospitales, usłyszałem, jak z tyłu ktoś daleko pięknie śpiewa coś po włosku. Za jakiś czas Francesco minął mnie, pełen radości, śpiewając na cały głos. Ale niestety, po godzinie czy dwóch, gdy mijałem cię, było już gorzej ze śpiewem…
Fanny! Jak bardzo brakuje mi twojego śmiechu, ciepła, które promieniało z ciebie, gdy tylko byłaś w pobliżu. Może i nie byłaś wzorem piękności – nieduża, “przy kości”, ale był w tobie inne piękno, które sprawiało, że kruszyłaś wszelkie bariery i sposób było ciebie nie polubić. Teraz myślę, że to dzięki takim jak ty, wędrówka stawała się radością, a nie tępym mozołem. Zazdroszczę Andaluzji, że ma teraz ciebie na codzień…
Alexander. Wysoki, poważny Holender z poplątanym życiorysem, aktualnie mieszkaniec Genewy. Ale któż z nas tam nie miał poplątanego życiorysu, może z wyjątkiem Franka (ale i o nim nie wiem przecież wszystkiego)? Jak wielu z wędrowców, szukałeś w niej swojego celu. Mój Boże, spraw aby wszyscy, którzy wyszli pogubieni, odnaleźli drogę do Ciebie.
Sebastian: ty również szedłeś po omacku… Powiedziałeś, że nie czujesz się już obywatelem Argentyny, ale czyim obywatelem się w taki razie czujesz? Żałuję, że nie mam z tobą kontaktu – wtedy nie myślałem o takich sprawach, jak branie kontaktu… Byłeś bardzo ciekawym człowiekiem, o wyrazistych i nieszablonowych poglądach, choć przecież tak jeszcze młodym. Gdy spotkaliśmy się, byłeś w trasie już z 800-900 km, ale daleko jeszcze było do kresu twojej wędrówki, jak mówiłeś…
Joseph… Francuz z Alzacji, najbardziej poukładany człowiek, jakiego spotkałem w życiu! Można było poradzić się go w absolutnie każdej sprawie. Wiedział wszystko i chętnie dzielił się tą wiedzą z innymi. A jak dobrze był przygotowany do pielgrzymki! To od niego dowiedziałem się, jakich butów, skarpetek, getrów, kremów używać, jak dbać o stopy. Może dlatego nie widać było po tobie trudów wędrówki, choć byłeś na nogach także dobrze ponad 900 km, bo wyruszyłeś z Niemiec. Co ciekawe, mimo że z Francuzami rozmawia się zwykle z pewnym trudem, z wielu przyczyn, ty byłeś przystępny i nie miałeś tego charakterystycznego poczucia wyższości, które ich cechuje.
Gea. Wysoka, zadbana Holenderka, następna osoba z ciekawym życiorysem… Wylądowałaś ostatecznie na Antylach Holenderskich i twierdziłaś, że było ci tam dobrze. Ale czy naprawdę? Co gnało cię po świecie, co sprawiło, że trafiłaś tu? Pisałaś dziennik podróży – dobry pomysł. Bardzo chciałbym go przeczytać… Sam chciałem go pisać, ale może następnym razem, gdy okoliczności nie będą może aż tak dramatyczne. Dobrze się z tobą rozmawiało w Tineo, jak byśmy znali się od lat. Mówiłaś mi o swojej córce i co cię kręci… W każdym zakątku świata można spotkać Holendrów, są zawsze bardzo otwarci – łatwo można ich rozpoznać.
Brigitte… Poznałaś smak przedwczesnego powrotu, choć z mężem trenowaliście parę tygodni przed wyjazdem. Ale wystarczyła jedna chwila, gdy popchnięta straciłaś równowagę i skręciłaś nogę w kostce. Nie rozpaczałaś, jeszcze w szoku, siedziałaś cicho przed albergue w Lugo, czekając na swojego męża, który miał zaradzić coś w tej sytuacji… Nie zaradził, następnego dnia wracałaś już do Belgii, pogodzona z losem
Para sympatycznych Amerykanów, Leo i Maggie. Po pewnej sztywności kontaktów z większością nacji europejskich, byliście jak rześki poranek… Maggie przywitała mnie w pokoju, w którym mieliśmy spać: “hej, na pewno marzyłeś, żeby tu się z nami znaleźć”. Tak Maggie, to było moje marzenie i odpocząłem długo rozmawiając z wami Ameryce, Europie i podróżach. Zero dystansu, luz. Amerykanie nazywają takich ludzi “easy going” i tacy właśnie byliście. Maggie, choć była już bardzo zmęczona wędrówką, swoim ciepłem wyczarowała czarodziejską i niezapomnianą atmosferę tego wieczoru. Leo w niczym jej nie ustępował. Przeprosił z góry za chrapanie, było więc to najmilsze chrapanie tej pielgrzymki…
I Joao. Prawie mój rówieśnik, więc był szybko dość naturalny kontakt. Następny pokręcony życiorys, coś jeszcze chyba aktualnego, z niektórych jego gwałtownych reakcji na jakieś błahe zdarzenia. Nie mogłem go rozgryźć, portugalska nacja jest mocno skryta, pod pozorem luzu i beztroski. Bardzo pomógł mi w Lugo, gdy nie mogłem się jeszcze wiele poruszać. Ale najbardziej pomogła mi twoja bliskość, Joao. Nie miałem się wtedy zupełnie do nikogo odezwać, a tak bardzo obawiałem się, że to już koniec pielgrzymki… Mówi się, że Portugalczycy to najbardziej skąpy naród w Europie (a konkurencję mają mocną), ale ty byłeś zaprzeczeniem tego, Joao. Żeby wywołać uśmiech na twojej poważnej zazwyczaj twarzy, nazywałem cię Joao Pereira da Silva (tak nazywa się z 50% mieszkańców Brazylii), ale ty uparcie mnie poprawiałeś… Nie wiem, czego szukałeś na szlaku Camino, jak wielu innych, “których wiarę znał tylko Bóg”…
***
Było jeszcze wielu innych, których imion już nie pamiętam… Indiańska doktor z Kanady, która uratowała mi życie, a konkretnie popuchnięte stopy swoimi igiełkami i tajemniczą maścią… Poważna Meksykanka w średnim wieku, która nie bała się dawać mi cennych życiowych rad, w niesłychanie taktowny ale sugestywny sposób… Pani z Andaluzji, dająca mi na koniec zwięzłą charakterystykę pielgrzymów, nawet z odrobiną statystyki… Mój anioł z Walencii, przez którego cudowne pojawienie uratowałem być może się od zakażenia… I wielu, wielu innych, których już nie zobaczę pewnie więcej, ale którzy będą zawsze żyć w mojej pamięci.
To wy sprawiliście, że przez ostatnie dni szedłem z sercem tak przepełnionym radością, że błogosławiłem spotkanym ludziom.