Fenomen Camino de Santiago – Cz. V Zmęczenie. Cierpienie.

Camino bez zmęczenia i cierpienia to niedzielna wycieczka.
Nie da się uniknąć jednego ani drugiego.  Widziałem ludzi, którzy przeszli już 900 km i byli naprawdę zmęczeni. Byli w trasie już ponad miesiąc i mieli po prostu dosyć hałaśliwych sąsiadów z albergue, niedojadania, niedosypiania, nie mówiąc już o zwykłym zmęczeniu fizycznym. Widziałem ludzi, których stopy wyglądały gorzej od moich, choć trudno w to uwierzyć. Spotkałem kobietę, która parę tygodni przed pielgrzymką trenowała z mężem trasy po kilkanaście kilometrów, by trzeciego dnia skręcić nogę w kostce tak skutecznie, że w ogóle nie mogła już chodzić.

Ale z tych, którzy mieli siły i możliwości poruszania się, nikt nie rezygnował.

Ja rozpocząłem trasę z wielkim animuszem. Chodzę w góry od 45 lat, a moje jedyne problemy do te jpory polegały na tym, że zawsze musiałem zatrzymywać się i czekać na innych, ponieważ jakoś nikt nigdy nie mógł nadążyć 🙂 Kondycję mam jeszcze bardzo dobrą mimo wieku. Ale już na drugi dzień poczułem coś, jakby piasek w butach. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że tak zaczynają się odciski i pęcherze. Kiedy wrażenie nie ustępowało pomimo wysypywania z butów, po obejrzeniu stopy w albergue ze zdumieniem stwierdziłem, że są to pęcherze – rzecz, której nie znałem, bo nigdy ich w życiu nie miałem! Mimo, że robiłem trasy ponad 25 kilometrowe i więcej, w ciężkich górskich warunkach.

Pęcherze tworzą się w specyficznych warunkach. Równa, asfaltowa nawierzchnia, wilgoć, nieodpowiednie skarpetki albo buty, brak wietrzenia stóp w ciągu dnia, brak należytej higieny – później dowiedziałem się, że trzeba było używać wazeliny lub talku, a najlepsze są wkładki żelowe. Buty trekkingowe nie są dobre na wielodniową wędrówkę, lepsze jest lekkie obuwie sportowe.  No i sprawa najważniejsza – predyspozycje. Osoby o skłonnościach do płaskostopia, wrażliwej skórze lub o niewłaściwej postawie będą dużo bardziej narażone. Do tego doszedł zbyt ciężki plecak i brak adaptacji (na drugi dzień po samolocie – błąd!)

Dostałem od razu komplet – cztery pęcherze, po dwa na każdą stopę: jeden na pięcie, drugi po drugiej stronie stopy, od palców. Nie wiedziałem, jak sobie z tym radzić, byłem w ogóle nieprzygotowany. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem niesamowitej życzliwości zupełnie obcych ludzi. Jedni radzili co i jak robić, inni dali igłę, jodynę, plastry, opatrunki, dostałem nawet maść z jodyną. Ja miałem tylko Octenisept, który był zupełnie bezradny w takich sprawach i trochę zwykłego plastra z opatrunkiem. A potrzeba było tego większe ilości. Apteki oczywiście były, ale tylko w większych miejscowościach, podczas gdy trasa przebiegała w większości przez mało zaludnione okolice.

Stopy jednak nie chciały się same wygoić. Po czterech dniach takich katuszy dostałem gorączki i byłem zmuszony pójść do lekarza. Wtedy pomoc przyszła z góry… W środku gór, w małej wsi, gdzie nie było lekarza na stałe, raz w tygodniu przyjeżdżała lekarka  w celu doraźnej pomocy. Ten dzień zdarzył się (przypadkowo?) akurat wtedy, gdy ja tam byłem. A o lekarce powiedział mi pewien pielgrzym Hiszpan, który (przypadkowo?) usłyszał, jak opowiadałem komuś o swoich stopach. Ten człowiek (przypadkowo?) rozumiał trochę po angielsku i (przypadkowo?) wiedział o tym, że ona jest we wsi. Dowlokłem się jakoś do niej i … przeraziłem się jej reakcji. Oni są w ogóle pełni temperamentu (pani doktor była z Argentyny), ale jej reakcja był taka, że myślałem, że to już koniec pielgrzymki. Po pewnym namyśle powiedziała, że może po 4 dniach wzięciu antybiotyku będę w stanie trochę chodzić.

Ale przemyła porządnie rany, opatrzyła, powiedziała jak sobie dalej z nimi radzić i dała nieco opatrunków. Jednak stanęło przede mną widmo przedwczesnego powrotu do kraju… Czas i trasę miałem wyliczone co do godziny…

Na razie następnego dnia zamówiłem taksówkę i ruszyłem do kolejnego miasta – etapu.

Serce mi pękało, bo to był najładniejszy etap pielgrzymki, a pogoda była prześliczna.

Pocieszył mnie nieco felczer z podstawowej opieki medycznej, do którego poleciła mi się udać. Powiedział, że antybiotyk niekoniecznie, a za 3-4 dni będę mógł kontynuować wędrówkę. Odnalazłem albergue, po drodze dokonałem niezbędnych zakupów i rozpocząłem kurację.

W takich przypadkach nic się nie da przyspieszyć, po prostu potrzebny jest czas. Ktoś radził mi też wystawiać stopy na słońce, aby przyschło szybciej. Nie wiedziałem, co będzie dalej. Miałem dużo czasu. Zająłem się więc dwiema sprawami: nauką hiszpańskiego (słówka z rozmówek, wymowa z Google Translator) oraz wstępną kalkulacją trasy i czasu do końca pielgrzymki.

Ponieważ rany nie chciały się goić tak szybko, jakbym chciał, a ja nie mogłem pozostawać w schronisku zbyt długo, postanowiłem po dwóch dniach udać się taksówką do kolejnej miejscowości, gdzie był już autobus i dalej pojechałem autobusem do kolejnej, dużego miasta Lugo. W Lugo, po trzech dniach kuracji (byłoby szybciej, gdybym nie musiał tyle chodzić – niestety, trzeba było robić zakupy), poczułem się już o tyle lepiej, że mogłem, przy pomocy dwóch znalezionych (przypadkowo?) kijków poruszać się, choć z trudem.

W międzyczasie wyrzuciłem ciężkie i zużyte buty trekkingowe, i kupiłem lekkie obuwie Quechua oraz wkładki żelowe. Moje stopy odetchnęły! Postanowiłem też użyć firmy kurierskiej do przewiezienia plecaka. Poszedłem za radą życzliwego człowieka, którym okazał się hospitalero w następnej miejscowości; usłyszał on (przypadkowo?) jak pytam o firmę i powiedział, jak to się robi.

Na czwarty dzień po gorączce i opanowanej infekcji ruszyłem w drogę.  

Rany pozostały otwarte do samego końca i każdy krok, do samego końca, był okupiony bólem. W ostatnich dniach doszły do tego kolana, które na zmianę (przypadkowo?) zaczynały nieznośnie boleć (nawet to, gdzie miałem kilka lat temu operację na łękotkę), oraz, co było znacznie groźniejsze, zaczęły boleć i puchnąć kostki. Jest to o tyle gorsze od pęcherzy i odcisków, że jak powiedział trafnie pewien Meksykanin: „Jak masz pęcherze, to sobie jakoś poradzisz, bo możesz stawiać stopę tak czy tak. Ale na chore stawy nie ma sposobu, nie oszukasz ich…”

W międzyczasie miałem kolejny ciekawy przypadek pomocy z Góry. Wyszedłem ze schroniska i jakoś zapomniałem zabrać moich kijków. Wróciłem się zaraz, ale ponieważ było bardzo wcześnie i drzwi zatrzasnęły się za mną, nie mogłem już dostać się do środka. Poszedłem więc z trudem, bo kijki bardzo mi pomagały i modliłem się o pomoc. Nadeszła szybko. Po paru kilometrach, już za miastem, zobaczyłem na skraju drogi kępę bambusów. Nie były zbyt grube, ale wystarczyło. Ułamałem najgrubszy i miałem jeden kijek. Zmieniałem rękę co jakiś czas, w zależności od tego, która noga bardziej bolała i jakoś doszedłem tak do końca… Po drodze (przypadkowo?) spotkana lekarka z Kanady, za pomocą ciekawej techniki akupunktury ulżyła mi nieco co do opuchniętych kostek.

W samym Santiago przemokłem i przeziębiłem nerki i pęcherz, stojąc w zimnie i ulewnym deszczu przed zamkniętą katedrą, czekając na otwarcie. Skutki tego czułem jeszcze przez dwa miesiące…

Zmęczenie i ból są nieodłączną częścią pielgrzymki. Oczywiście, są tacy, którzy nie mają tak ciekawych doświadczeń, jak ja. Ale ja dzięki nim będę pamiętać tę pielgrzymkę do końca życia… I wszystko, co jest z nią związane.

ps: dużo później dowiedziałem się, że z szosą na Camino miał duże problemy taki as, jak Marek Kamiński… Nie ukrywam, że mi trochę zrobiło się raźniej w takim towarzystwie.

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Przeglądając stronę zgadzasz się na użycie plików cookies Możesz w każdej chwili dokonać zmiany ustawień dla plików cookies.

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Zamknij