Co to znaczy przekraczać samego siebie? Kiedy człowiek przekracza sam siebie? Jakie są granice ludzkich możliwości? Dlaczego właśnie na Camino mamy często do czynienia z takim przekraczaniem możliwości?
Aby zrozumieć ten fenomen, należy wrócić do pytania: skąd potrzeba tej wędrówki? Dlaczego niektórzy, mając życie poukładane, urządzone i beztroskie, chcą doświadczać niewygód, niedojadania, niedosypiania, a czasem bólu? Dlaczego inni poszukują tam z kolei odpowiedzi na palące pytania, o sens egzystencji, o przyczynę i o cel tego wszystkiego, tu, na Ziemi? Pytania, na które gdzie indziej nie znajdują odpowiedzi… A inni podejmują ryzyka utraty zdrowia, pracy, finansowe…
Myślę, że jest pewna potrzeba wpisana w duszę każdego człowieka. Jest to potrzeba przekraczania samego siebie, o której będzie dalej *. Potrzeba, nazwijmy to wprost, kontaktu z Transcendencją. Bo kierunek przekraczania samego siebie jest jeden: nasz Początek i Koniec. Choć po drodze można nieźle zbłądzić.
A co do przekraczania siebie, Camino daje wiele możliwości…
Co więcej, już w fazie podejmowania decyzji o pielgrzymce występuje ogromny opór materii, kiedy zdaje się że wszystko jest przeciwko i trzeba naprawdę dużego samozaparcia, aby to przemóc. I ma to różne oblicza za każdym razem.
Mówi się, że Droga wzywa. Coś w tym jest. Myślę jednak, że każda pielgrzymka jest inna i każde wezwanie jest inne. Czyli Droga wzywa za każdym razem, ale w inny sposób. Jak jest u innych, nie wiem. Może będę mieć okazję zapytać.
W zeszłym roku, poza Celem, o którym będzie dalej, wzywała mnie głównie ciekawość: jak będzie, jak sobie poradzę. W tym roku jest inaczej. Jest dużo myśli, które są przeciwko decyzji o wyruszeniu. Teraz, gdy znam już trochę specyfikę Drogi i jestem bardziej świadomy niewątpliwego ryzyka w mojej sytuacji, pojawia się zwykły lęk. Obawa przed chrapiącymi w zbiorowej sali, przed karaluchami, przed problemami ze znalezieniem noclegu, przed złym odżywianiem i jego konsekwencjami, przed powtórką ubiegłorocznej sytuacji zapaści na zdrowiu, przed pęcherzami na stopach, przed konsekwencjami przeciążenia poważnie chorego kręgosłupa. Przed możliwymi problemami w pracy i domu, wynikłymi z długiej nieobecności. Jestem przecież odpowiedzialny za majątek, pracowników, klientów, urzędy i tak dalej. Nie mogę ot tak sobie wyjechać, zostawiwszy wszystko na pastwę losu.
W tym roku nie ma zatem ciekawości. Zostały zabrane wyobrażenia i wszelkie korzyści i zyski. Pozostał tylko Cel i ciemności, które mnie od Niego coraz mocniej oddzielają…
Nie wiem czym jest ten Cel. I nie chcę nawet za wiele myśleć na Jego temat, bo każda myśl o Nim, zdaje się mnie od Niego oddalać i czuję się wtedy zupełnie zagubiony. On jest jakby poza moim zasięgiem. Wiem o Nim tylko tyle, że On Jest i że mnie wzywa. Wzywa do porzucenia wygodnego życia, do zapomnienia o strachu przed bólem i niepewnością, do stawienia czoła przeszkodom – do przekraczania granic mojego małego, zamkniętego, egoistycznego światka, światka wygodnego osamotnienia, moich chorób, moich przyzwyczajeń i rytuałów, mojej chcianej i niechcianej izolacji, mojego zgorzknienia…
Z potrzebą przekraczania samego siebie związana jest nierozerwalnie potrzeba poznania siebie. Być może, przy podejmowaniu pierwszej decyzji o uczestnictwie w pielgrzymce, zadecydował poryw serca. Chęć spojrzenia w ciemność swojego przeznaczenia. Chcę pójść, zobaczyć, poznać, dotknąć. Wyznaczam sobie cel i przygotowuję się najlepiej, jak umiem, biorąc pod uwagę swoje możliwości. Ale szybko, bardzo szybko okazało się, że to za mało! Że Bóg chce ode mnie więcej, więcej niż nawet mogę sobie z początku wyobrazić. Że On zna mnie lepiej, niż ja sam i że to On ustala mi cel. A ja czuję się jak pyłek na wietrze, jak źdźbło trawy tańczące na falach na powierzchni oceanu…
Poprzez ową rzeczywistość przekraczającą najbardziej szalone marzenia i sny, Bóg uczy nas prawdy o sobie. To w konfrontacji z tą, mniej lub bardziej gwałtowną czy nawet brutalną, a zawsze zaskakującą rzeczywistością, człowiek poznaje samego siebie. Uczy nas też pokory, bo pokora to przecież przyjęcie prawdy o sobie.
O tak, Camino wydobywa tę prawdę bardzo szybko i dokładnie!
W życiu miewamy różne marzenia. Niektóre z nich stają się najpierw mglistymi planami, później coraz bardziej konkretnymi przedsięwzięciami, by w końcu stać się rzeczywistością. Jednak to nie cel jest czasem najważniejszy, choć od uświadomienia go sobie wszystko się zaczyna.
Najważniejsza jest droga dojścia do niego.
Zwykle wybieramy cele, które wydają się być w naszym zasięgu. Małżeństwo jest tego przykładem. Młodym ludziom wydaję się, że jest ono czymś oczywistym, prostym i łatwym. Jednak ile razy słyszałem to zdanie: gdybym wiedział (-ła), co mnie czeka… Kiedyś znałem kobietę, to było w latach siedemdziesiątych, która opuszczona przez męża, z dwójką dzieci i dziesięcioma tysiącami złotych w kieszeni, zdecydowała się na budowę domu. I udało się jej to. Choć jej droga była może trudniejsza niż moja czy twoja.
Camino jest życiem w pigułce. Przez fakt nieustannego zmagania się z własnymi słabościami, nieustannie stykając się z innymi wędrowcami niesionymi przez Drogę, “żyjąc krótko, przeżywasz czasów wiele (Mdr 4, 13)”. To znaczy, że w przyspieszonym tempie przeżywasz wiele takich małżeństw i wiele takich budów.
Oczywiście, jeżeli otworzysz się. Zapewne nie jest to dane każdemu, a zwłaszcza komuś, kto trwa szczelnie zamknięty w skorupie swojego ego i nie chce za żadne skarby wyjść poza nią. Ale tu zyskuje wielką szansę! Myślę, że niewielu jest w stanie się jej oprzeć, gdy już wyruszą.
W Camino jest tak, dlatego że Droga i Cel staje się jednym. Droga jest Celem a Cel jest Drogą.
Już nie wiesz, dokąd idziesz, bo to Droga cię prowadzi.
Nie czujesz i nie widzisz drogi, bo niesie cię Cel.
I dobrze jest ci z tym.
Zapominasz o strachu i o bólu. Zapominasz w ogóle o wszystkim. Czujesz się jak w kosmicznym tańcu Mertona albo jakbyś był częścią znanej ikony Rublowa z trzema Postaciami.
Już nic innego nie istnieje, bo właśnie dotykasz Istnienia.
*Już po napisaniu tego wpisu, przypadkiem (?) znalazłem w necie zdanie personalisty E. Mouniera: “Człowiek jest też istotą transcendentną, czyli stworzony jest, aby przekraczać siebie”.
Moje Camino rozpoczęlo się w 2006 roku i trwa nadal. I nie kusi mnie droga dla drogi, odkrywanie samego siebie dla odkrywania.
Moje Camino to codzienne pokonywanie trudności , które na początku wydają się nie do pokonania, walka z własnym egoizmem i pokusą wygodnego życia. Wystarczy tylko powiedzieć „mam dość, nie poradzę sobie, są inni, którzy też powinni pomóc” . Wiem, że nie pomogą, bo wolą wygodne życie.
Moje Camino trwa i ciągle uczy mnie życia i ufam, że zbliża do Boga.
Bo pomagać tym najbardziej potrzebującym pomocy i którym mogę pomóc, to moje Camino – Droga i Cel.
Ile ludzi, tyle dróg.
Są tacy, którzy osiągnęli taką jedność życia duchowego i “światowego”, że, jak piszesz “nie kusi mnie droga dla drogi, odkrywanie samego siebie dla odkrywania”. Zazdroszczę im, bo swoją drogę znaleźli już w życiu codziennym. Choć nie cierpią w ten sposób mniej, ale jest jakoś łatwiej.
Ale są też i tacy, którzy nie znając swojego powołania, są jeszcze w trakcie poszukiwań swojej drogi. I to do nich adresowany jest głównie ten tekst. Wydaje mi się, że rozumiem ich, bo ja sam jestem, nie waham się przyznać, ciągle daleko od zrozumienia i akceptacji mojej drogi.
Jednak ja nie szukam drogi dla drogi, tylko drogi dla Drogi, a to jest różnica.
Nie odkrywam siebie dla odkrywania, tylko dla odkrywania Tego, który mnie powołał do życia i ma dla mnie swój plan.
Bo, jak powiedział Jan Paweł II: człowieka nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa.
I ci, którzy błądzą gdzieś na drogach Hiszpanii, szukają świadomie czy nieświadomie czegoś więcej, niż tylko siebie. Myślę, że prowadzi ich nadzieja, że szukając odpowiedzi dla siebie, odnajdą też i odpowiedzi ostateczne, na pytania wpisane w sposób trwały w nasz ludzki los: skąd przychodzimy, dokąd idziemy, jaki jest sens życia.
Czy ktoś wierzy czy nie wierzy, czy jest dobrym człowiekiem czy łajdakiem, każdy musi sobie na te pytania odpowiedzieć.
Nawet jeżeli zagłusza je swoim codziennym aktywizmem, hałasem, zgiełkiem, paplaniną czy po prostu bezrefleksyjnością, odsuwaniem ich (ja sobie przecież radzę – to początek pychy).
Twój blog Julku wiele mnie nauczył, często tu zaglądam (jak wiesz:)). Ale jestem prostą kobietą i proste jest moje myślenie i pojmowanie Boga, dlatego staram się szukać go blisko siebie, w ludziach, których postawił na mojej drodze. I Biblii.
Często powtarzam sobie 1 list do Koryntian…
” Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.
2 Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił.
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym. ”
Tak na wszelki wypadek…. żeby pycha mnie nie ogarnęła.
I Bogu niech będą dzieki!